RUTYNA Niechybnie zręczność w jednostajność się zamieni. Jak i normalność z mistrzostwa się wywodzi. Z fachowości- pospolitość, zwykłość... nuda! A kompetencja, kunszt, perfekcja to gwarancja sztampy, prozy i szarości. Rutyny niejedno jest oblicze, ale prawda rządzi jedna. Trwały proces jest w postępie, gdy rutyna nie jest stała. Ciągle z górki w dołek- stara w nową się zamienia. Życia sukces jest w rozwoju, gdy świadomość jest wytrwała.
Zdałam sobie sprawę o obecności naprawdę niezwykłego zjawiska. Podczas rozmowy ze znajomymi odniosłam wrażenie, że każdy z nich odczuwa podobną cykliczność zmiany własnych upodobań. Pomimo różnych historii życia, odmiennych zainteresowań, to wszystkich, łącznie ze mną, łączy ta powszechnie uważana za normalną „tendencja”. Skoro jest taka zwyczajna to dlaczego jednocześnie zbyt nieuchwytna? Czym jest? Co ją powoduje? Kiedy powstaje? Nie wiem- wybrzmiało w mojej głowie, a to dało mi do myślenia. Jak mam w zwyczaju, z ciekawości podrążyłam temat, a ten nieoczekiwanie rozrósł się szaleńczo i na dobre zagościł w mojej głowie. W efekcie usiadłam i zaczęłam pisać. Moim głównym punktem zaczepienia stało się jedno pytanie. Czy możliwe jest, aby każdy człowiek co jakiś czas doświadczał, ogólnie mówiąc, resetu światopoglądu? Pewnie brzmi to dość trywialnie, ale nie do końca takim jest, bo właściwie czym jest ten poważnie brzmiący „reset światopoglądu”? Niewątpliwie, zmianą samą w sobie. Hej, ale… jaką zmianą? Czego zmianą? Czyżby, nagłą, cykliczną zmianą hierarchii wartości i celów? Napływowi pytań nie było końca, ale w rezultacie, nareszcie doszłam do pewnych przemyśleń, które wydają się nawet całkiem logiczne. Trafnych? Nie wiem. Intrygujących? W sumie też nie wiem. Na dobrą sprawę we wszystkim, co nas otacza, znajdzie się coś intrygującego. Oczywiście, o ile chce się coś takiego zauważyć. Piękne jest to, że jeden człowiek z fascynacją czyta ciekawostki o mrówkach, a drugi hobbistycznie szuka informacji o smarze silnikowym. A w związku z powyższym i moje przemyślenia niech każdy oceni po swojemu i bawi się przy tym pysznie, na swój unikalny sposób. Zapraszam Cię do kontr przemyśleń!
Na początek zacznę od własnego wspomnienia, w punkt obrazującego temat. Pamiętam długie czasy dzieciństwa, gdy cytrynowy sorbet był dla mnie jedynym właściwym wyborem wśród lodów. Jednocześnie słodki i kwaśny. Boski. Ten kontrast smakowy był zdecydowanie ciekawszy niż monotonny smak czekolady czy wanilii. Uwielbiałam go, ale wyraźnie pamiętam moment, kiedy jadłam go ostatni raz. Było to w letni dzień. Czułam od rana, że wstałam lewą nogą. Prześladowało mnie niczym niewytłumaczone zagubienie i naburmuszenie. Pocieszała mnie jedynie wizja zapowiedzianych przez rodziców popołudniowych lodów w parku. Mój głód na sorbet cytrynowy standardowo był ogromny i niecierpliwy, więc nic nie zwiastowało tego, co przeżyłam później.
Lody smakowały tak samo, jak zwykle, ale pierwszy raz nie miałam przyjemności z ich jedzenia. Odczuwałam prawdziwą niewygodę przebywania samej ze sobą, co ewidentnie miało wpływ na stłumienie radości płynącej ze smaku cudownego sorbetu. Było mi nieswojo, czułam się przytłoczona przestrzenią wokół mnie, czas się dłużył, a lodów ostatecznie nie dojadłam. To doznanie uruchomiło we mnie manię niepewności, która z efektem domino forsowała wszystko, czego doświadczałam w kolejnych dniach. Stałam się uważniejsza. Hormony? Dojrzewanie? A może młodzieńczy bunt? Pewnie tak wtedy mnie postrzegano. Ja natomiast przeżywałam porządne przewartościowanie dotąd znanego mi świata. Kto by pomyślał. Bodźcem do przemyśleń była nagła, niczym niewytłumaczona niechęć do lodów cytrynowych, która powstała podczas miłego, zwyczajnego dnia! Tak to sobie właśnie zapamiętałam. Było miło, ale nie mi. Za cały stres związany z rewolucją w głowie obwiniłam lody, które nie miały prawa mi się znudzić. Jaki był tego finał? Niestety sorbetu cytrynowego do dzisiejszego dnia nie tykam. W tym kontekście słusznie mówi się, że z jednej skrajności łatwo przejść w drugą. Od uwielbienia do niechęci cienka jest granica.
Po co przytoczyłam to dziwne wspomnienie? Otóż to był wstęp, z którego wynika zagadka do rozwikłania. Mianowicie, dlaczego zmiany w sposobie myślenia przychodzą do nas tak raptownie? Dlaczego bywa, że z dnia na dzień czujemy się zupełnie inną osobą? Prawdopodobnie każdy kiedyś, po cichu zadał sobie to pytanie i prędko o tym zapomniał. Dlatego właśnie tu wchodzę ja! Samozwańczo poszukująca odpowiedzi chojraczka, dryfująca myślami po oceanie rozkminek. Wiem, że może dla większości ludzi jest to szukanie dziury w całym, albo zadanie, do którego należy podejść profesjonalnie, posiłkując się wiedzą naukową, ale mnie męczy potrzeba wiedzy, więc zrobię to po swojemu. Przyjmijmy luźne podejście do tematu. Taka jest moja propozycja, o ile postanowiłeś mój drogi czytelniku brnąć w to dalej. Ponoć droga, czasem ważniejsza jest od celu. Według mnie rozpościera się przed Tobą intelektualna rozrywka, na końcu której czai się odpowiedź. A raczej moja propozycja odpowiedzi, która sprowokuje powstanie Twojej? Zobaczymy. Nalej sobie wody do szklanki albo zalej herbatkę i zaczynamy.
Na początek rozwikłam sprawę sorbetu cytrynowego. Raz na zawsze odrzucę zarzuty postawione mu lata temu! Może jakieś pytanie pomocnicze? Czy to wspomnienie odnosi się do zjawiska zmiany światopoglądu? Według mnie tak. Obecna jest w nim zmiana rutyny, ze szkolnej na wakacyjną. Starając się oceniać obiektywnie, mam wrażenie, że ta istotna zmiana może porządnie zachwiać światem emocjonalnym każdego dziecka. Ma to sens? Czy drastyczna zmiana rytmu dnia może wywołać u dziecka coś w rodzaju szoku? Mam wrażenie, że może, i to nie tylko u dziecka. Każdy człowiek doznaje właściwej sobie percepcji. Taka jest prawda. W zależności od danych okoliczności odczuwanie kontrastu może być zarówno satysfakcjonujące, jak i nieprzyjemne. Abstrahując od doznań, niewątpliwie za każdym razem faktyczne zaobserwowanie kontrastu czegoś nas uczy. Idąc tym tropem, zmiana rytmu dnia prowokuje mózg i umysł do usystematyzowania natłoku myśli, czyli innymi słowy, stworzenia połączeń między nową wiedzą a skatalogowaną wcześniej. Czy można to nazwać aktualizacją światopoglądu? Czy jest nią moment, w którym następuje przystosowanie się do nowej rzeczywistości? To mogłoby mieć sens, wszystko układa mi się w całość. A jeżeli chodzi o sorbet cytrynowy, to niniejszym oficjalnie został przeze mnie uznany za niewinny i całkowicie oczyszczony z zarzutu zrujnowania pięknego, letniego dnia. Ewidentnie były inne bardziej prawdopodobne tego przyczyny. Wraz z ich ujawnieniem nasuwa się pytanie o przyczynę nieprzyjemnych odczuć, które mogą towarzyszyć zmianie rutyny.
Czy w każdym przypadku podczas aktualizowania światopoglądu, będą bombardowały człowieka negatywne emocje?
Myślę, że sens dalszych rozważań zależy teraz od odpowiedzi na jedno kluczowe pytanie. Otóż czy zawsze podczas zmiany rutyny doświadczamy zmiany światopoglądu? Jest to kwestia dość trudna do ustalenia, więc mam propozycję. A jakby tak po prostu przyjąć, że przemiana starej rutyny w nową jest jednoznaczna z doświadczeniem zmiany światopoglądu? Oczywiście spróbuję udowodnić słuszność tego założenia, ale póki co mały przerywnik. No nie będę ukrywać, zwyczajnie dla zabawy, zobrazuję swój sposób myślenia za pomocą nieco głupkowatej opowiastki. Oto ona:
„Ktoś Przykład-owski” budzi się pewnego dnia ze stanowczą chęcią zmiany rytmu swojej codzienności. Ma chęć na zjedzenie czegoś innego niż koktajl proteinowy, na zmianę koloru firanek w salonie, i zapisanie się na zajęcia ze śpiewu.
Dziwne. Myśli sobie podczas szukania płatków owsianych w szafce kuchennej. Z moim brakiem słuchu muzycznego na zajęcia śpiewu? Biada nauczycielowi. Oj, biada temu, kto będzie mnie słuchał. Chichotał sobie pod nosem. Poranek w domu przebiegł w atmosferze ogólnego rozbawienia wizją grymasu współuczestników kursu śpiewania, zdegustowanych głosem „K. Przykład-owskiego”. Podczas z pozoru zwyczajnego dnia w pracy „Ktoś P.” powoli zaczął uświadamiać sobie, że nigdy nieopuszczający go, stały, znajomy natłok myśli zmienił się nie do poznania, bo nieoczekiwanie przyjął formę całkiem spójnych refleksji. Zaciekawienie tym cudownym zjawiskiem uruchomiło mobilizację „Ktosia Przykład-owskiego” do nieskrępowanego snucia dodatkowych przemyśleń. Zrodziło się z nich wiele planów prędko zapisanych podczas przerwy obiadowej w prywatnym kalendarzu kieszonkowym. Co więcej, kolor nowych firanek również został wybrany. Punkt kulminacyjny tego szaleństwa myśli nastąpił nieoczekiwanie podczas ogólnofirmowego spotkania w sali konferencyjnej. To miejsce o surowym i dość specyficznym układzie przestrzennym przywołało kluczowe wspomnienie. Do „Ktosia Przykład-owskiego” właśnie dotarło, że już od dawna ma wielką potrzebę poprawienia umiejętności emisji głosu. Określenie „EMISJA GŁOSU” echem w jego myślach dziwnie wybrzmiało, poruszyło parę wspomnień i olśniło. Ostatnim razem podczas wygłaszania prezentacji pewność siebie „K. Przykład-owskiego” zawiodła właśnie z powodu braku umiejętności oratorskich. Myśląc o tym, uświadomił sobie, jaka niezaspokojona potrzeba cały ten czas skutecznie go dręczyła. Wszystko stało się jasne! Stąd w głowie „K. Przykład-owskiego” wziął się pomysł nauki śpiewu. Potrzeba sama znalazła rozwiązanie! Obecność dziwnego porannego uczucia wewnętrznej zmiany u „Ktosia Przykład-owskiego” zwiastowała pojawienie się wewnętrznej gotowości na podjęcie działania. Jak widać przemiana starej rutyny w nową jest jednoznaczna z doświadczeniem zmiany światopoglądu.
No dobra to znajdźmy teraz jakieś „dowody rozkminkowe”, które uzasadnią prawdziwość mojej błyskotliwej myśli.
Na pierwszy ogień pojęcie „rutyna”. Tyle razy już o niej wspominałam, więc należałoby też trochę się na niej skupić, co na pewno zbliży mnie do rozwiązania całej zagadki. O co z nią właściwie chodzi? Mam wrażenie, że każdy rozumie ją w inny sposób, ale powszechnie raczej jest ona ubierana w negatywny wydźwięk. Kojarzy się z nudą i wręcz z kolokwialnym „przegraniem życia”, więc niejeden unika jej jak ognia. Warto jednak stanowczo zaznaczyć, że każdemu człowiekowi rutyna służy na co dzień do usprawnienia własnego życia. Tak chyba kieruje nami instynkt. No, bo jak inaczej, niż poprzez powtarzalność osiągnąć postęp, a jednocześnie utrzymać spokój wewnętrzny? Postęp, który mam na myśli to samorozwój wymagający podejmowania ryzyka, a spokój wewnętrzny to harmonijne odczucia psychiczne i doznania w ciele. Odpowiednio opracowana rutyna daje nam to wszystko w pakiecie. Zapewnia poczucie bezpieczeństwa i umożliwia rozwój. Oczywiście nie na zawsze. Oj, nie. Tak łatwo nie jest! Jak wszystko na tym świecie, żadna rutyna nie jest stała, a raczej nie powinna być. Podążając za tą myślą, reset światopoglądu przeważnie następuje w momencie, gdy człowiek opanował do perfekcji swoją codzienną rutynę, a tym samym jego codzienne funkcjonowanie stało się bezmyślne i mechaniczne. To chyba całkiem niezłe odkrycie, tak myślę.
Po spisaniu tego spostrzeżenia czuję się jak poszukiwacz złota, który wyjął z ziemi pierwszy samorodek. Dobra zachęta! A jak u Ciebie poczucie ekscytacji? Jest? Nie ma? Mimo wszystko drążmy temat dalej!
Bezmyślne i mechaniczne funkcjonowanie w codzienności jest kluczowym sygnałem alarmowym dla człowieka. Nie ma ku temu żadnych wątpliwości. Co więcej, myślę, że strata własnej, świadomej obecności w życiu jest prawdziwym bodźcem mobilizującym do przemyśleń, a tym samym do przekształcenia dotychczasowej rutyny w nową. Czy to nie jest przypadkiem jakiś pierwotny mechanizm przetrwania? Czyżby umysł ludzki, właśnie w ten sposób, ostrzegał sam siebie przed stratą czujności, przed zatraceniem się w czymś, przed nieświadomym poświęceniem się? Wymieniając te przykłady, konkretnie mam na myśli raczej symboliczne trwanie w bezruchu, a nie narażanie się na pożarcie przez lwy, czy lekkomyślne zjedzenie trujących jagód. Mam nadzieję, że uda mi się odpowiednio wyrazić to, co chodzi mi po głowie.
Bezruch. Brzmi strasznie jak dla mnie. Jest to słowo mocne i mroczne. Wizualizując skojarzenie na jego temat, wyobrażam sobie czarną mgłę jednostajnie zagęszczającą się, czyniąc przestrzeń pozbawioną wymiarowości. Każdy człowiek, co jakiś czas, błądzi wśród takiej czarnej mgły, która, albo się rozmywa, albo zagęszcza, napierając na zmysły coraz mocniej i mocniej. Zalanie umysłu taką gęstą mgłą bezruchu porównałabym do zalania mieszkania zbędnymi rzeczami przez człowieka, który choruje na manię zbieractwa. Ciężko jest się z niej „odgracić”. Myślę, że trwanie w bezruchu jest raczej chorobową sytuacją dla każdego człowieka. Dlaczego tak śmiało piszę „każdy”? Zrobiło się kontrowersyjnie? Już wyjaśniam. Mówiąc „każdy”, mam na myśli istotę natury człowieka. Ludzie są społecznymi istotami, więc utrzymywanie kontaktów z wybranymi przez siebie osobami jest rzeczą dobrą i normalną, ale zdarza się, że z jakiegoś powodu zaczynają utożsamiać się z wybraną grupą społeczeństwa. Przestają myśleć o sobie jako o jednostce. I w tym leży zagrożenie opanowania umysłu bezruchem. Bardzo łatwo zatracić się w rutynie codzienności, gdy ludzie wokół zatracają się w niej równolegle, no nie? Praca, dom, zakupy, praca dom, zakupy, tik, tak, tik, tak… Gdy już doszło do zatracenia się, to człowiek interpretuje się głównie jako część firmy albo część rodziny, no albo część innej dowolnej grupy ludzi, obojętnie. Zamiast czuć się całością jako jednostka, to staje się we własnym odczuciu jedynie udziałem pewnej całości. Jego poczucie własnej wartości rozmywa się, motywacja do zaspokajania własnych prywatnych marzeń robi się blada i schodzi na dalszy plan. Szybko dochodzi poczucie, że jest się niewystarczającym. To jest prawdziwy powód, dla którego uważam, że żadna rutyna, nawet pozornie idealna, nie powinna być stała. Ot, co! W tym momencie aż nasuwają się kolejne pytania. Czy można trwać w bezruchu przez całe lata, dziesiątki lat? Czy właśnie ów „bezruch” jest przyczyną braku samoakceptacji wielu ludzi w jesieni ich życia? Czy bezruch jednego członka rodziny może negatywnie wpłynąć na pozostałych? Pewnie wywoła to u Ciebie lekki niedosyt, ale tym razem nie postaram się nawet na nie odpowiedzieć, bo stanowią one fundamenty odrębnego, rozległego tematu na inną okazję.
Każda podróż, choćby najpiękniejsza, albo najstraszniejsza, najkrótsza, czy najdłuższa… egzotyczna, albo nudna musi się kiedyś skończyć, więc i mój statek właśnie dobił do brzegu, albo stanął na mieliźnie. Jak się przyjęło mawiać, wszystko zależy od punktu widzenia. Tak czy inaczej, koniec podróży! Starczy już tych moich samozwańczych gdybań. Czas na podsumowanie!
Wiem, że w tym momencie może być to nieco trudne, albo irytujące, ale wróćmy do początku tej mojej cudnej rozprawki o życiu i przypomnijmy sobie główne pytanie, na które chciałam znaleźć odpowiedź. Myślę, że teraz uda mi się jakąś sklecić. Co zatem jest przyczyną raptownych zmian w sposobie myślenia u ludzi? Moja odpowiedź to – prawdopodobnie wiele rzeczy. Na tym z czystej przyzwoitości powinnam zakończyć. Jednakże nie zrobię Ci tego, bo byłoby to brzydkie, poza tym mam w zanadrzu bardziej rozbudowaną odpowiedź, ale jakby co to za jej wiarygodność nie ręczę.
Odnosząc się do całości moich rozważań to ewidentnie widać, że efektem przełamania patologicznie przeciągającej się rutyny są wyraźne, intensywne odczucia. Mam wrażenie, że funkcjonowanie w relacjach społecznych przeważnie wręcz wymaga od człowieka zbagatelizowania większości wewnętrznych sygnałów alarmowych. Dzieje się to zarówno w pracy, jak i w życiu rodzinnym, czy też towarzyskim. Jaki jest powód? Czasy, w których obecnie żyjemy, zostały opanowane przez trend szybkiego i efektywnego życia. Działanie jest zawsze wyżej stawiane niż odpoczynek, przez co często brakuje czasu na autorefleksję, a w efekcie doprowadza to do zatracenia się w rutynie. W chorobowym zastoju. Wpadamy w bezruch, pomimo że nadal prowadzimy dynamiczne życie. Brzmi jak nonsens aż do momentu, gdy zdamy sobie sprawę z potwierdzających to przykładów z własnego życia. Czasem jest w stanie nas otrzeźwić z bezruchu dłuższa urlopowa przerwa od pracy. Czasem potrzebna jest bolesna, ale szczera krytyka z ust pięciolatka. Trafienie do szpitala. Wprowadzenie się szczurów do zagraconego garażu. Spotkanie po latach rozłąki przyjaciela, któremu udało się osiągnąć to, o czym się zawsze marzyło. Takie sytuacje to szansa na wydobycie się z chwilowego albo nawet głębokiego bezruchu. Podjęcie działania nie jest jednak łatwe, bo wizja modyfikacji obecnej rzeczywistości jest niewygodna, najeżona obawami, niepewnością, nieopłacalnością. Ile szans tyle wymówek. Zmianę rutyny na świeższą i adekwatną do nowych potrzeb warunkuje nieprzyjemne wyjście ze strefy komfortu. Na szczęście postęp, sam w sobie, jest prawdziwą nagrodą. Dobrze o tym pamiętać. Niczego nie osiąga się od razu. Ważne są małe kroczki! Zdecydowanie dobrze jest pozwolić sobie na reset światopoglądu. Nie warto trzymać się kurczowo starych definicji, gdy można zastanowić się nad wszystkim od nowa i pozwolić sobie na zmiany, zwłaszcza gdy się ich potrzebuje. Warto co jakiś czas zwolnić i zadbać o siebie. Zadać sobie pytanie – Czego JA potrzebuję? – wpatrując się prosto we własne oczy lustrzanego odbicia.
Tym miłym i ciepłym akcentem zachęcam Cię mój drogi człowieku do refleksji na ten temat, a ja już kończę na dziś. Dzięki, że dotrwałeś do końca tej mojej prawie ideologicznej rozprawki.
PS. Jakby co, nie każdy wpis na moim blogu jest tak ekstremalnie wymagający i długi.
Pytania dla Ciebie:
Masz jakieś referencyjne wspomnienia dotyczące tematu samoświadomości? Może również jest to coś w stylu sprawy sorbetu cytrynowego?
Życzę nastroju do rozkminek.
Pozdrawiam.
SapioMood